Przy okazji oglądania wielkiego tenisa z Australii wdałem się w dyskusję z żona o tym, który sportowiec ma bardziej ciężko. Ewa kiedyś pogrywała w tenisa, ja – wiadomo po której stronie stanąłem. Że zimno, a w Australii super. Że widziałem narciarzy po zawodach ledwo chodzących, zakwaszonych na maksa. A w ogóle to trenować trzeba nie zależnie od warunków i przez cały rok. Nikt nikogo nie przekonał.
O rozmowie sobie przypomniałem przy okazji obcowania z meczem Djokowic – Murray. Świadomie napisałem obcowania, ponieważ transmisja prowadzona była równolegle w Eurosporcie. Zaczęli godzinę przede mną. Komentowałem trening zjazdu w Garmish. Pełna relacja do ostatniego zawodnika, 90 minut z plusem. Potem reklamy i slalom do kombinacji pań z St. Moritz. Jakieś 70 minut, do ostatniej zawodniczki. A oni tam … grali i grali. Akurat skończyłem na czas, żeby zobaczyć zakończenie. Czyli zdążyło przejechać 71 zawodników w Garmish, potem 45 zawodniczek w St. Moritz. A oni grali. Nawet wychodzący na czworaka z budki komentatorskiej Karol Stopa odczuł trudy spotkania. Nie wiem jak oni to robią, albo raczej co popijają schowani pod ręcznikiem zarzuconym na głowę, ale Serb ze Szkotem w piątej godzinie, po kilku kryzysach, które powaliły by konia, śmigali dalej po korcie jakby dopiero zaczęli.
Będąc świadkiem takiego wydarzenia wnioski nasuwają się same: najgorzej – to my, czyli narciarze się nie mamy!
Szafa